2007/11/27

Raport Lokalny - Azja Południowo-Wschodnia, 27.11.2007.

Po latach ukrywania się w położonej niedaleko granicy kambodżańsko - tajskiej twierdzy Pailin, aresztowany został jeden z przywódców ruchu Czerwonych Khmerów, dr Khieu Samphan. 76 - latka dowieziono na proces prosto ze szpitala w Phnom Penh, gdzie przechodził leczenie po ataku serca.

Akt oskarżenia zawiera przede wszystkim oskarżenia o zbrodnie przeciw ludzkości, a dokładniej: doprowadzenie do śmierci blisko 2 milionów ludzi podczas procesu budowania komunistycznej utopii. Razem z Khieu na ławie oskarżonych zasiądą inni główni architekci ruchu Czerwonych Khmerów: Ieng Sary (były minister spraw zagranicznych), jego żona Ieng Thirith, ideolog ruchu Nuon Chea oraz kierujący więzieniem S - 21, czyli Tuol Sleng (jedna z głównych katowni CK) Kaing Guek Eav, znany też jako Duch. Brakuje w tym gronie najbardziej znanego z Czerwonych Khmerów, Saloth Sara (bardziej znanego pod pseudonimem Pol Pot), który zmarł w 1998 r.

Proces wydaje się być zwieńczeniem walki o sprawiedliwość dziejową tak dla Kambodży, jak i dla całego świata. Radykalni komuniści czerwonokhmerscy stworzyli ustrój opierający się na całkowitym wyniszczeniu potencjału intelektualnego narodu oraz zepchnięciu go w agrarną utopię funkcjonującą całkowicie poza światem.

Bardzo ważny w całej sprawie jest jeden fakt - przywódcy ruchu mają ok. 70 lat (Khieu - 76, najstarszy w tym gronie Nuon Chea - 82, najmłodszy - Duch, ma 64 lata) i teraz nadszedł ostatni moment by móc ich osądzić, zwłaszcza, że na przygotowanie całego aparatu sądowniczego wydano (przy wsparciu ONZ) 56 milionów dolarów, które mogą pójść na marne w przypadku kompromitacji całego procesu.
Owa kompromitacja jest bardzo prawdopodobna - sam proces będzie trwał dość długo, by zamienić się w kolejną wariację procesów Husseina czy Milosevicia. W czasie jego trwania oskarżeni będą mieli dość czasu, by podważyć samą instytucję Trybunału, czy też wiarygodność urzędujących władz kraju - w końcu premier kraju, Hun Sen, należał do gwardii Czerwonych Khmerów, zanim zdezerterował na stronę Wietnamu i wrócił do kraju na czele antyreżimowej opozycji wspieranej przez zachodnich sąsiadów kraju.

Ma to zasadnicze znaczenie, jako że cała linia obrony oskarżonych, opiera się na linii przerzucania się odpowiedzialnością za swoje czyny w sposób dość podobny do stosowanego w Norymberdze po II wojnie światowej. Jest to strategia upiornie prosta, gdyż w świecie Czerwonych Khmerów nie było wymienionych z imienia i nazwiska liderów (poza Ieng Sary'm), wszystkim dowodziła anonimowa "Organizacja". W tak bezosobowym konstrukcie bardzo ciężko jest znaleźć winnych, zaś oskarżeni moga do woli uprawiać spychologię na każdego kto im się nawinie łącznie z premierem, który na pewno nie pozostaje bez winy.

Nie wiadomo czy ewentualne oskarżenia pod adresem Hun Sena będą miały jakiekolwiek znaczenie (premier rządzi krajem w dość autorytarny sposób), ale mogą poważnie osłabić pozycję Trybunału, który już zaczyna wydawać wybitnie zachowawcze decyzje (skazanie podejmowane większością 4/5 głosów, etc.).

Szkoda by czas i względy polityczno - proceduralne przesłoniły prawdę, jakkolwiek wstrząsającą i niewygodną, o Demokratycznej Kampuczy i mechanizmach władzy Czerwonych Khmerów. Osobiście życzyłbym sobie konfrontacji przywódców ruchu z pojedynczymi wykonawcami ich rozkazów - ciekawe jaki byłby jej wynik?

2007/11/19

Nowe linki, 19.11.2007.

Na tej stronie można znaleźć dość interesujące wywiady z najważniejszymi postaciami nauki o stosunkach międzynarodowych. Steven Weber opowiada, czego odpowiednikiem w polityce jest Windows a czego Linux, Kenneth Waltz szuka źródeł nauki o SM... Przede mną jeszcze wywiady z Huntingtonem, Nye, Keohane'em...

2007/11/09

Restate My Assumptions, 09.11.2007

Polityka krajowa: tutaj Adam Szostkiewicz stawia dość interesującą tezę, iż Polsce potrzebna jest partia taka, jaką jest Prawo i Sprawiedliwość. Partia, która swój przekaz kieruje do osób raczej nieufnych wobec świata, podatnych na paranoiczny przekaz w stylu "my = oblężona twierdza", formułowany przez wzorcowych paranoików (w rozumieniu pojęcia zaproponowanym przez Jerome'a Posta i Roberta Robinsa, patrz tu czy tu).

Szostkiewicz, powołując się przy okazji na swojego redakcyjnego kolegę, Jacka Żakowskiego, pisze, iż PiS gwarantuje reprezentację polityczną "wykluczonym" - owym najmniejszym failed states, kipiącym rozgoryczeniem, przeświadczonym o dokonanym na nich piramidalnym oszustwie i pozbawionym wiary w możliwość zmiany otaczającego ich środowiska na ich korzyść. Jedyne co mogą, to co najwyżej z mściwą satysfakcją przyłapać prawdziwego lub domniemanego złodzieja, któremu z równą satysfakcją odrąbią ręce.

Nie zgadzam się z p. Szostkiewiczem. Nie uważam, żeby PiS był potrzebny jako reprezentacja wykluczonych, ponieważ nie uważam, żeby potrzebni byli wykluczeni - nie jako masowy ruch, który ma wpływ na rzeczywistość społeczną. Nie deklaruję przez to zamknięcia się w wysokim zamku i odgrodzenia od ludzkich problemów. Po prostu nie uważam, iż ludzie, którzy uważają się za poszkodowanych w procesie transformacji ustrojowej, których światopogląd opiera się na anachronizmach historycznych ("Niemcy wciąż nam zagrażają"), ekonomicznych ("wciąż jesteśmy w pierwszej fazie reform Balcerowicza") czy religijnych ("Kościół w Polsce jest bezwzględnie atakowany"), powinni mieć prawo do decydowania o przyszłości Państwa.

Zamiast reprezentacji politycznej proponuję dla tych ludzi szeroko zakrojony program edukacyjny, umożliwienie rozwoju, który pozwalałby na pokonanie takich zjawisk jak "dziedziczenie bezrobocia" czy katolicki fundamentalizm. A jeśli p.p. Kaczyńskiego, Leppera i ich wiernych popleczników interesuje bardziej gloryfikowanie krzywdy społecznej i resentymentów - no cóż, w odróżnieniu od p. Szostkiewicza nie mam zamiaru dawać na to przyzwolenia. Niestety, nie jestem zdolny do docenienia populizmu w najbardziej odrażającym wydaniu.

2007/11/05

Raport Globalny - Chiny / USA, 05.11.2007

Sekretarz Obrony USA, Robert Gates, rozpoczął swoją wizytę w ChRL. Jednym z głównych tematów rozmów ma być wysondowanie kierunku, w jakim idzie rozwój chińskich sił zbrojnych. Odbywa się to hasłem apelu o większą transparentność chińskiej strategii, w domyśle: ułatwienie przewidywania postawy Chin.

Amerykanie są żywotnie zainteresowani ewentualnymi postępami w rozwoju chińskiej armii oraz w możliwości oszacowania środków, jakimi dysponuje Państwo Środka. Nie jest to nic nowego: od lat w najwyższych kręgach decyzyjnych USA uważa się ChRL za "następcę ZSRR" w ewentualnym wyścigu mocarstw. Oczywiście, do pozycji pełnoprawnego mocarstwa Chinom sporo brakuje - nie dysponują jeszcze odpowiednio nowoczesnym uzbrojeniem, mają stanowczo zbyt wysoki poziom rozwarstwienia ekonomicznego w społeczeństwie, wciąż borykają się z tendecjami odśrodkowymi na poziomie poszczególnych prowincji, gdzie gubernatorzy są niekiedy w stanie otwarcie kontestować decyzje zapadające w Pekinie. Nie wiadomo też czy w Chinach rzeczywiście jest powszechna wola stania się mocarstwem na skalę globalną - owszem, na poziomie azjatyckim ChRL nie pozwoli nikomu na odebranie sobie palmy pierwszeńtwa, ale czy będzie miała ochotę i środki by walczyć o prymat w świecie?


Co mogłoby się stać ewentualną kością niezgody otwierającą rywalizację między istniejącym supermocarstwem i jego potencjalnym dalekowschodnim oponentem? Lata rządów administracji Clintona (1992 - 2000) stały pod znakiem zaostrzonego sporu o Tajwan, który za czasów Busha jr. wydaje się tracić na sile. Najprawdopodobniej ma to związek z ważniejszymi problemami, jakie bieżąca administracja ma na głowie (globalna wojna z terrorem i kłopotliwi sprzymierzeńcy Stanów, vide Pakistan). Jeżeli więc nie Formoza, to co? W kwestii Korei Północnej USA oddały już prymat Chinom, które monitorują najważniejsze zmiany w negocjacjach, starając się o jak najpomyślniejsze zamknięcie kwestii otwartych podczas tzw. "rundy pekińskiej" rozmów pokojowych. Kością niezgody nie staną się też raczej zatargi między Chinami a Japonią, której status pupila USA staje się coraz bardziej wątpliwy. Nie będzie to też wojna ze "światowym terrorem", ze względu na zbyt niski stopień zaangażowania strony chińskiej w całą kwestię (owszem, Chińczycy są zainteresowaniem pomyślnym rozwiązaniem kwestii afgańskiej, ze względu na ich własne problemy z Turkiestanem Wschodnim i zamieszkującą go muzułmańską mniejszością. Turkiestan zaś jest odległy o przysłowiowy rzut beretem od afgańskiej stolicy).

Zostaje więc, przynajmniej na razie, rywalizacja na tle wyścigu zbrojeń. Osobiście uważam taką rywalizację za pomysł bezsensowny, przynajmniej z punktu widzenia strony chińskiej. Nie sądzę też, żeby chińscy pragmatycy dali się wciągnąć w powtórkę z lat osiemdziesiątych (patrz: SDI, "wojny gwiezdne", etc.) bez poważnego powodu ku temu. Nie wiemy jednak, jak będzie wyglądała sytuacja po przedefiniowaniu polityki USA wobec Azji. A to prawdopodobnie nastąpi w 2008 - 09, kiedy opadnie bitewny pył po prezydenckiej batalii.

Co do wczorajszego wpisu: rząd Pakistanu ogłosił, iż pomimo wprowadzenia stanu wyjątkowego wybory parlamentarne odbędą się zgodnie z planem. Oznacza to tylko jedno - Musharraf nie jest gotowy na całkowitą konfrontację z własnym narodem, pewnych granic ustalonych w czasie kolejnych rządów wojskowych też nie ma zamiaru przekraczać. Opinii, iż Stany Zjednoczone powinny wywrzeć poważny nacisk na Musharrafa, by ten przywrócił status quo w kraju nie podzielam. Chociażby dlatego, że Stany mają dość ograniczone pole manewru w regionie (Chiny, problemy z operacją "normalizowania" Afganistanu) i nie mogą tak, ot, "uspokajać" sytuacji w kraju, mogą co najwyżej wyrazić "głębokie zakłopotanie", jak to uczyniła Sekretarz Stanu, Condoleeza Rice.

2007/11/04

Raport Lokalny - Azja Południowa, 4.11.2007

3.11.2007, prezydent Pervez Musharraf wprowadza w Pakistanie stan wyjątkowy. Zamknięto prywatne, niezależne stacje telewizyjne, prawnicy i sędziowie zostają zatrzymani, część z nich, podobnie jak większość liderów opozycji, zostaje osadzona w areszcie domowym. Przewodniczący Sądu Najwyższego (już wcześniej zawieszony przez władze) zostaje zwolniony, a na jego miejsce wprowadza się wiernego prezydentowi prawnika, nie zważającego na gremialne protesty środowisk prawniczych. Wszystko to na kilka dni przed ogłoszeniem przez pakistański Sąd Najwyższy prawomocności wyborów, w których Musharraf odniósł zdecydowane zwycięstwo, co nikogo specjalnie nie zdziwiło. Podobną obojętność wykazano wobec deklaracji Musharrafa o rezygnacji z funkcji szefa sztabu i wprowadzenia cywilnej formy rządów.

Musharraf, prawdę rzekłszy, nie miał zbyt wielkiego pola manewru. Z jednej strony jest naciskany przez USA, które domagają się dalszej demokratyzacji kraju. To oznacza ustąpienie przed byłą premier Benazir Bhutto, która absolutnie nie ma zamiaru ułatwiać życia Musharrafowi - to w końcu on jest odpowiedzialny za strącenie jej z urzędu pod zarzutem korupcji oraz jej kilkuletnią banicję. Bhutto wybiera więc konfrontację zamiast prób negocjacji, które pozwoliłiby prezydentowi na zachowanie twarzy i przynajmniej części wpływów.
Z drugiej strony coraz bardziej radykalizują się fundamentaliści islamscy w kraju. Wobec nich Musharraf stosuje starą i kompletnie niesprawdzającą się taktykę przemocy. Efekt? Ciag zamachów bombowych, desant wojskowy na Czerwony Meczet i dziesiątki zabitych, no i jeszcze większa liczba zamachów samobójczych. Dla wojskowego starej daty, jakim jest mimo wszystko Musharraf, logicznym krokiem wydaje się być wprowadzenie stanu wyjątkowego i utrzymanie status quo, nawet wobec zdecydowanego sprzeciwu prodemokratycznej opozycji. To wyjaśnienie ma sens oczywiście tylko w przypadku gdy wykluczy się przypadek ludzkiej małości i ordynarną niemożność pożegnania się z władzą - a takim argumentem właśnie szermuje opozycja.


Rzeczona opozycja też nie ma łatwo. Benazir Bhutto popełniła prawdopodobnie błąd dążąc do jednoznacznej konfrontacji z prezydentem. W ten sposób zapewniła sobie usztywnienie stanowiska Musharrafa i ułatwiła mu decyzję o ponownym wyrzuceniu z Sądu Najwyższego Iftikara Chaudry'ego, oraz wprowadzenie stanu wyjątkowego.
W ten sposób Bhutto zostaje zmuszona do konfrontacji z Musharrafem, nie wiedząc nawet jak dużymi zapasami sił i jak powszechnym wsparciem dysponuje. Musi prowadzić protest do końca (odwołania prezydenta lub jej ponownej banicji/aresztowania), nie może sobie pozwolić na żadne kompromisy i targi. Wielką niewiadomą jest postawa partii i środowisk islamskich, co utrudnia manewr obu stronom konfliktu.

Jak na razie wydaje się, że polityka "globalnej wojny z terrorem", która zezwala na ograniczanie swobód demokratycznych w imię bezpieczeństwa obywateli, jest całkowitym fiaskiem. Pod jej sztandarami Putin może umacniać swoją pozycję w kraju i radykalizując społeczeństwo, Musharraf zaś może dławić opozycję (istniejącą i potencjalną, np. prawników i dziennikarzy), ogłaszając w swoim przemówieniu iż "nie pozwoli Pakistanowi popełnić samobójstwa". Część obywateli wspomnianych krajów na pewno jest z takiego obrotu sprawy zadowolona - w ich przekonaniu pozwala to na spełnienie mocarstwowych ambicji.

A administracja USA łyka łzy, widząc jak polityka "wprowadzania demokracji" staje się parodią samej siebie.

Linki poświęcone tej sprawie można znaleźć tutaj i tutaj, na tej stronie z kolei jest dość dobry komentarz opisujący dylemat Zachodu wiążący się ze stanem wyjątkowym. Szczególnie warto podkreślić fragment tłumaczący, czemu Stany nie mogą sobie pozwolić na rezygnację z sojuszu z Musharrafem.